Koszyk

Dodano produkt do koszyka

AUSTRALIA : DARWIN-PERTH

AUSTRALIA : DARWIN-PERTH , luty 2019

 

Z perspektywy czasu wiem na pewno -Australia to najpiękniejszy i najciekawszy kraj jaki do tej pory miałam okazję zobaczyć, a byłam już w wielu miejscach na świecie. Po raz pierwszy w podróż po Australii wybrałam się z siostrą w 2014 roku – zrobiłyśmy trasę przez sam środek tego gorącego lądu – zaczynając w Darwin przez Kakadu NP, Alice Spring, Uluru w dół przez Coober Peady , Adelajde, Great Ocean Road aż do Melbourne. Tam też po raz pierwszy zetknęłam się z ideą namiotu dachowego choć same niestety z nim nie podróżowałyśmy. Wynajęłyśmy samochód osobowy i na bieżąco codziennie szukałyśmy możliwie tanich noclegów w okolicy. Dziś już wiem – jak Australia to tylko z namiotem dachowym… no , ale tak to już jest, że z każdą podróżą nabywamy doświadczeń i jesteśmy lepiej przygotowani  To były niezapomniane wakacje - Australia mnie zachwyciła, zafascynowała, pochłonęła. Zakochałam się w niej : w jej przyrodzie , w palącym słońcu , odgłosach natury które cały czas nam towarzyszą , rozgwieżdżonym niebie, w Aborygenach i tych bezkresnych czerwonych pustych drogach. Przyszedł rok 2019 i nadarzyła się cudowna okazja by znów zwiedzić Australię. Korzystając z tego, że mój syn Kuba był tam przez rok na „zasadzie ucz się i pracuj” postanowiliśmy kupić i przygotować do wyprawy za jego pośrednictwem samochód. Wybraliśmy zacny i niezawodny – Toyota Landcruiser 80 , rocznik 1994. Połączyliśmy tez przyjemne z pożytecznym wysłaliśmy bezpośrednio z fabryki do Australii nasz nowy model namiotu dachowego Kalahari, który testowaliśmy podczas wyprawy. W toyocie zamontowaliśmy system szuflad z półką jezdną na lodówkę, doposażyliśmy auto w bagażnik pod namiot dachowy i obowiązkowo zadaszenie boczne -markizę. Oczywiście cały drobny sprzęt kempingowy jak stolik, krzesełka, kuchenka gazowa, sprzęt kuchenny, kanistry na wodę itp. znalazł się na pokładzie.

 

Plan był taki, że objedziemy Australię dookoła na zasadzie sztafety w trzy ekipy , tak by nie trzeba było wracać tą sama trasą. Auto startowało i kończyło trasę w Sydney. Pierwszy etap podróży w styczniu zrobił Kuba ze swoja dziewczyną od Sydney do Darwin i tam samochód zostawili na lotnisku, a po tygodniu przejęliśmy go my czyli: Marta i Mikołaj. Nasza trasa to północna części Australii i zachownie wybrzeże. Chyba najpiękniejsza najbardziej dzika część tego lądu. Lot z Polski mieliśmy bez dłuższych przystanków więc po wylądowaniu na miejscu byliśmy lekko nieprzytomni. Kilkadziesiąt godzin podróży, 10 godzin różnicy czasu i potężna zmiana pogody – z naszej zimnej smętnej lutowej aury w australijski skwar. Kolejne doświadczenie uczy nas robić sobie dobowy przystanek adaptacyjny gdzieś w połowie drogi, zawsze lepiej się taką podróż znosi ;-) Auto bez problemu znaleźliśmy na parkingu, było fantastycznie przygotowane tylko rozpakować się wsiadać i jechać . Wylądowaliśmy skoro świt od razu pojechaliśmy do Darwin na większe zakupy i w drogę.

Zaczęliśmy nasza trasę od Litchfield NP perełki australijskiej, niestety w tym pierwszym dniu byłam tak strasznie zmęczona , że zamiast zachwycać się tym co dookoła po prostu spałam na siedzeniu pasażera. Znaleźliśmy przyjemne miejsce na pierwszy biwak i na szczęście rozłożenie namiotu dachowego zajmuje dosłownie kilka minut i mogliśmy spędzić wspaniałą wygodna noc w namiocie dachowym. Jak zawsze było wygodnie bezpiecznie spokojnie w związku z czym obudziliśmy się nareszcie wypoczęci z pozytywną energią i gotowi na naszą australijską przygodę. Ruszyliśmy w kierunku Katherine robiąc sobie liczne przystanki na podziwianie australijskie przyrody. Australia ma masę parków narodowych, rezerwatów czy miejsc pod ochroną. W interesujących miejscach – a jest ich bezliku- czy to przyrodniczo czy kulturowo są specjalne tablice, z których można dowiedzieć się jakie zwierzęta i rośliny nas otaczają oraz jakie plemię aborygeńskie tu żyło bądź żyje do dziś.

Aborygeni to rdzenni mieszkańcy Australii którzy szczęśliwe i z szacunkiem do tej ziemi żyją tu od 40 tysięcy lat. Niestety biały człowiek sprawił że ich historia stała się w ostatnich 200 latach tragiczna: mordowani, gwałceni i zmuszani do życia wedle zasad zachodnich cywilizacji i KK – to jest osobny temat, ale polecam każdemu poczytać o tym. Są narodem dumnym i wciąż kultywują swą kulturę i obyczaje i na szczęście pomału odzyskują przynajmniej część swojej Ziemi. Ja ich bardzo szanuje i tam gdzie prośba by nie wchodzić i uszanować święte dla nich miejsca bezwzględnie się dostosowuję.

Mamy swój wakacyjny rytm dnia : pobudka -z reguły ptaki nas budzą już bladym świtem – małe lenistwo i podglądanie przyrody z namiotu dachowego, potem przyjemna celebracja śniadania na świeżym powietrzu, następnie kąpiel i zwijanie obozowiska . Z reguły po 10.00 jesteśmy już w trasie. Jeździmy z postojami na zwiedzanie, aż do popołudnia i wtedy zaczynamy się rozglądać za miejscem na biwak . Zawsze spontan , nigdy nie wiemy gdzie będziemy spać dnia następnego. Na tą właśnie cudowną niewiadomą możemy sobie pozwolić podróżując z namiotem dachowym. Pod wieczór rozbijamy w moment obozowisko- rozłożenie namiotu dachowego zajmuje nam 3 minuty . Gotujemy codziennie kolacje i jemy ją w najcudowniejszych okolicznościach jakie można sobie wyobrazić. O zachodzie słońca w buszu lub na plaży lub na pustyni przy akompaniamencie cykad – to są te niezapomniane wakacyjne momenty.

Za Katherine znajdujemy fantastyczne miejsce do biwaku na dziko w okolicach Floria River NP i tej mocy zasypiamy, a w oddali słychać didgeridoo – instrument dęty Aborygenów – magia.

Następnego dnia dojeżdżamy do Agryle Lake – to zapora wodna i na niej sztuczne jezioro. Jest potwornie gorąco. Szaleństwo :bierzemy kemping za 35 dolarów z basenem infinity, z którego mamy przepiękny widok na okolicę . Oprócz nas jeszcze tylko dwie pary – zalety jeżdżenia po sezonie, bo w wielu miejscach jesteśmy jedynymi gośćmi. Dowiadujemy się w recepcji że na dole przy jeziorze możemy spotkać krokodyle słodkowodne . Idziemy z lornetką i aparatem na „polowanie” mamy szczęście spotykamy trzy sztuki tych dużych lecz niegroźnych krokodyli . Dla nas to ogromna radość, bo właśnie po to jeździmy po świecie by w środowisku naturalnym obserwować różne gatunki zwierząt , nigdy nie odwiedzamy mini zoo czy farm specjalnie dla turystów przygotowanych, zawsze szukamy zwierzaków w dziczy. W tym dziwnym miejscu przeżywamy najstraszniejsza burzę w swoim życiu, jeszcze takich piorunów nie wiedziałam i nie słyszałam, to nie jedna a kilka burz naraz. Całą noc praktycznie grzmi i leje. Zawsze się zastanawiam czy w czasie burzy jestem bezpieczna w namiocie dachowym- z własnego doświadczenie musze powiedzieć że tak . Nie raz w przeszłości zdarzało mi się chować do auta w kulminacyjnych momentach burzy, mój Mikolaj zawsze dzielnie zostawał w namiocie dachowym i żaden piorun go nie dosięgnął. Jakoś przetrwaliśmy do rana , namiot dachowy spokojnie wytrzymał porywy wiatru i ulewę, a rano wstało piękne słonce i po burzy śladu nie było.

Tymczasem upał nie odpuszcza, mamy wrażenie że jest coraz goręcej. Jedziemy cudownymi bezdrożami z czerwoną rozpaloną szutrową nawierzchnią, przy drogach potężne baobaby ,a my szukamy ochłody. Jest pora deszczowa więc kąpielisk tu nie brakuje . Zahaczamy o kilka uroczych schowanych w buszu małych wodospadów. Co za frajda się wykąpać gdy temperatura powietrza przekracza mocno 40c .

Tego dnia musimy dwa razy zmieniać plany, bo drogi które wybraliśmy są nieprzejezdne. Z reguły w takich miejscach są oznaczenia poziomu wody , na drugim brzegu widać miernik poziomu wody przekraczający 1,5m , bez drugiego auta asekurującego poddajemy się . Trudno, czasem tak bywa... W porze deszczowej wiele dróg jest zamkniętych pod rygorem mandatu, często widać rangerów na drugiej stronie zalanej drogi stronie pilnujących by jakiś śmiałek jednak nie próbował pokonać rzeki. Po pierwsze nurt może porwać samochód i konieczna byłaby wtedy akcja ratunkowa po drugie pamiętajmy że w wielu wodach szczególnie północnej Australii żyją najniebezpieczniejsze krokodyle słonowodne. Ostrzeżenia są wszędzie . Chyba te gady są jednak tym co ostatecznie hamuje nas nieraz przed zakusami pokonania mniejszych strumieni.

Na nocleg zatrzymujemy się przy Roadhouse Doon Doon w jakiejś totalnej dziurze pośrodku niczego. Znów nadciągnęła potężna burza i znów noc w namiocie dachowym pełna wrażeń. Kolejny dzień w trasie, jedziemy przez tereny należące do Aborygenów tzw. community. Do wielu z nich nie można wjechać lub trzeba uzyskać specjalne pozwolenie, a na ich terenie obowiązują obostrzenia dla przyjeżdżających np. nie wolno robić zdjęć , wwozić i spożywać alkoholu , papierosów czy marihuany. W ogóle w wielu rejonach w których byliśmy obowiązywał zakaz spożywania alkoholu , ale tego akurat trudno nam na wakacjach przestrzegać ;-) Natomiast nigdy nie częstujemy rdzennych mieszkańców, bo o to głównie w tym zakazie chodzi, by chronić Aborygenów przez nałogami, na które sa bardzo podatni. Przejeżdżamy przez Fizroy Crossing małe miasteczko dla mnie będące kwintesencją Australii : w ciągu dnia jakby wymarłe, spotykamy tylko nielicznych Aborygenów i walabi – małe torbacze. Biali ludzie w tamtych rejonach w ogóle nie chadzają mam wrażanie, że wszędzie podjeżdżają samochodami. Miejscówka na noc znów pierwsza liga w samym środku buszu. Ciemno, nie ma burzy, w promieniu pewnie kilkudziesięciukilometrów nikogo. W sekundę zdejmujemy tropik z namiotu dachowego i otwieramy okna dachowe , by spać gołym niebem : bajecznie pięknym i tak rozgwieżdżonym jak nigdzie indziej na świecie. Zasypiasz z cykadami budzisz się z śpiewem ptaków- głośnym, różnorodnym, ale przyjemnym dla ucha. To jest najpiękniejsze w podróżowaniu z namiotem dachowych, każda noc jest inna nieprzewidywalna, niezapomniana.

W Australii często korzystamy z aplikacji WIKICAMPS, by znaleźć miejsce na biwak – miejscówki są świetnie opisane zarówno kempingi jak i bezpłatne miejsca przygotowane na biwak oraz te zupełnie dzikie bez żadnych udogodnień. Zdarza się, że miejsce jest nieaktualne albo dawno nieużywane i kiedy jest kompletnie ciemno trudno je znaleźć. Z reguły w Australii staramy się rozbić biwak przed zmierzchem, jazda po zmierzchu jest niebezpieczna ze względu na zwierzęta. Wydaje się, że kangury w ogóle nie uciekają stoją jakby oślepione światłami reflektorów i odskakują dopiero w ostatnim momencie, niestety masę tych słodkich zwierzaków widać martwych na drogach. Jednak od miejscowych słyszeliśmy, że więcej tragicznych wypadków jest przez krowy, a w Australii krów jest co niemiara . Mam czasem wrażenie, że to jest jedno wielkie pastwisko. Zresztą gdzie nie pójdziesz zjeść tylko burger albo stek. Dla mnie wegetarianki kulinarnie Austarlia jest trudna, no chyba że w większych miastach tam gdzie można znaleźć tajską lub indyjska kuchnię. Za to mango mają najlepsze na świecie, codziennie jem na drugie śniadanie.

Następnego dnia znów zmieniamy plany zamiast przejechać offroadem po skalistej cudnej okolicy musimy czym prędzej szukać mechanik, bo mamy wyciek z pompy wysokiego ciśnienia. To pierwsza usterka toyoty od czasu zakupu. Jedziemy szosą do Broome w związku z tym wcześniej niż przewidywaliśmy znajdujemy się na zachodnim wybrzeżu nad oceanem . Mechanik twierdzi, że problem nie jest duży zamówi część, ale musimy na nią poczekać kilka dni. Czekamy . Broome to turystyczny popularny bajeczny kurort. Masa tu luksusowych hoteli i apartamentów, restauracji i sklepów. Plaże szerokie z białym jak śnieg piaskiem i turkusową wodą . Wieczorem na plaży o zachodzie słońca karawany wielbłądów powoli kroczą z turystami na plecach- bardzo to romantyczny widoczek. Niestety przy plaży ostrzeżenia w wodzie widywane są krokodyle i tzw stingers - małe żyjątka z rodziny parzydełkowców podobne do meduzy, których ukąszenie może być dla człowieka śmiertelne, a na pewno niezmiernie bolesne. Tyle w sprawie kąpieli w oceanie ;-) Bierzemy sobie elegancki kemping Broome Cable Beach Caravan Park, płacimy 40 dolarów za miejsce, ale pełen wypas. Kempingi w Australii są dobrze wyposażone, czyste, zadbane. Każdy z gości pozostawia po sobie idealny porządek w kuchni i sanitariatach i co najważniejsze ludzie się tu bardzo szanują, nie ma dudniącej muzyki, długich nasiadówek z głośnymi rozmowami, rozkrzyczanych dzieciaków, a około 21.00 panuje zupełna cisza mimo że biwakowicze wciąż siedzą czy to przy kamperach, przyczepach czy namiotach popijając wino i jedząc kolację. Tego dnia postanawiamy szaleć dalej i idziemy do restauracji przy plaży, jedzenie jak przystało na elegancki resort wyborne, atmosfera fantastyczna – odrobina luksusu na naszych spartańskich wakacjach.

Następnego dnia postanawiamy jechać wzdłuż wybrzeża jeszcze bardziej na północ, przemierzamy najbardziej czerwoną drogę jaką widziałam w życiu, szutrową tarkę. Sporo pięknych ogromnych legwanów wygrzewa się na drodze, co rusz tablice ostrzegające o krokodylach- BE CROCK WISE IN THE CROCK LAND :-) Mijamy może z dwa auta w ciągu 3 godzin i tylko martwi nas , że nie ma żadnego odbicia w bok do plaży, której szukamy, w dodatku zgapiliśmy się nie zatankowaliśmy w Broome do pełna i na pewno będzie nam wkrótce potrzebna stacja. W końcu dojeżdżamy do maleńkiego miasteczka Beagle Bay zamieszkanego głownie przez Aborygenów. Pozytywy : stacja benzynowa jest, niestety czynna tylko w wyznaczonych godzinach, a miasteczko w południe wygląda na wymarłe. Korzystając z okazji zaglądamy do tutejszej chyba jedynej atrakcji tzn. kościoła z muszelkową kaplicą, przyjemne miejsce i co ważniejsze można się w nim ochłodzić. Po przeszło godzince przyjeżdża człowiek, tankujemy i jedziemy dalej w poszukiwaniu wymarzonej plaży.

W sumie po przeszło 250 km jazdy od Broome dojeżdżamy do miejsca, które w pierwszej chwili wygląda dość niepozornie i zwie się Cape Leveque. Jest tu Camping Kooljaman, rezerwujemy jedną noc – koszt 45 dolarów. Dopiero po wjechaniu na teren kempingu widać zapierający dech w piersi widok na najpiękniejszą plaże jaka w życiu widziałam . Samochodem zjeżdżamy dalej na plaże na której nie ma żywego ducha. Oddalamy się jeszcze jakiś kilometr, rozkładamy obowiązkowo markizę napawamy się widokiem, relaksujemy i kąpiemy w oceanie próbując zbliżyć się do przepływających obok nas żółwi morskich i płaszczek. Woda jest turkusowa, a piasek na długiej i szerokiej plaży śnieżno-biały. To miejsce wygląda jak raj z pocztówki. Korzystamy z okazji i robimy tu też sesje zdjęciowa naszego nowego namiotu dachowego Kalahari.

Ta ziemia i ten kemping należą do Aborygenów, wydmy to zgodnie z ich tradycją święte miejsce toteż sa liczne tabliczki z informacją o zakazie wstępu, a kara za jego naruszenie to 50 000 dolarów . Szanujemy nie wchodzimy ma się rozumieć. Z perspektywy czasu wiem że należało w tym magicznym fascynującym bezludnym miejscu zostać przynajmniej kilka dni. Tyle, że przygotowując się ciut do wyprawy czytaliśmy, iż całe zachodnie wybrzeże jest tak cudowne wyruszyliśmy więc następnego dnia po kolejne boskie miejsca , ale równego temu już nie znaleźliśmy… Noc w namiocie dachowym przy tej niesamowitej plaży była oczywiście cudna, niebo rozgwieżdżone, szum oceanu i australijski shiraz w kieliszkach, czego chcieć więcej…

Następnego dnia jeszcze troszkę plażowania i ruszyliśmy do mechanika w Broome. Na miejscu okazuje się, że nasza część nie przyszła, ale zagwarantowano nam, że z tą usterką do Perth dojedziemy. Trudno ryzykujemy, wymieniamy więc olej spędzamy noc na Cable Beach Caravan Park, a następnego dnia wyruszamy w podróż wzdłuż zachodniego wybrzeża Australii.

Kolejna miejscówka to bardzo przyjemny kemping przy lagunie – Porth Smith Lagoone – jesteśmy na nim jedyny gośćmi . Odwiedzają nas tylko kangury, na drzewach można obserwować fenomenalne agamy kołnierzaste, a w łazience kąpie się z nami rzekotka australijska. Każdego dnia obserwujemy tez nowe gatunki ptaków, bo Australia to ptasi raj. Nie jesteśmy w stanie zapamiętać i wymienić ich nazw, oczywiście oprócz kukabury i dziesiątek papug, które towarzyszą nam codziennie. Podróżując z namiotem dachowym zespalamy się z otaczającą nas przyroda ptaki podchodzą bardzo blisko czasem siadają na namiocie i wyśpiewują nam wieczorami i rankami , zawsze przyjmujemy to z uśmiechem. Na tym kempingu pani sprzedaje przepiękne w swojej prostocie rękodzieła aborygeńskie, które przynoszą jej miejscowi. Kupujemy tu misternie wyrzeźbione owoce drzewa chlebowego.

Następne kilka dni to głównie jazda, naszym celem jest ocean z rafą koralową musimy więc nadrobić drogi. Co ciekawe kolejne prawie 1500 km już nas tak nie zachwyca. Mijamy jeszcze piękne miejsca jak plaża jak np. Eighty Mile Beach, ale na tym odcinku wybrzeża znajduje się bardzo dużo sporych portowych miejscowości zamieszkałych w głównej mierze przez białych górników lub pracowników produkcyjnych. Nieciekawe przemysłowe miasta. Na tym odcinku drogi odnotowujemy tez jedna z najwyższych temperatur 49°C. Po wyjściu z samochodu uderza nas nieprawdopodobne gorąco, kila razy robimy sobie przystanki żeby doświadczyć tego wrażenia i mieć co wspominać w zimowe polskie wieczory.

Po kilku dniach dojeżdżamy do Exmouth – kolejnego luksusowego kurortu, który graniczy z naszym celem czyli Cape Range NT. Nocujemy w Exmouth na ogromnym eleganckim kampingu, w towarzystwie setek ptaków głównie ar, które rano liczne odwiedziły nas na śniadaniu. Co ciekawe temperatura spadła znacznie o jakieś 20 stopni czyli z 46 na jakieś 26 i mimo że wciąż było gorąco my mieliśmy wrażenie chłodu .

W Exmouth należy wykupić bilety by wjechać do Cape Range NP, musimy też określić ile dni zostaniemy i zarezerwować sobie miejsce biwakowe na jednym z 4 kempingów na terenie parku. Poza sezonem nie mamy z tym żadnych problemów, ale w czasie sezonu należy zrobić to odpowiednio wcześniej, bo ilość miejsc biwakowych jest określona. I ważne- wyposażenie kempingów na terenie tego parku narodowego to tylko toaleta, nie ma tam prysznicy, wody, ani prądu. Za to ich położenie jest niesamowite i zdecydowanie warto się tam zatrzymać - my korzystaliśmy z Mesa Camp koszt 22 dolary a dobę. Na terenie Cape Range NP jest wiele przepięknych plaż – w tym te wymieniane jako najpiękniejsze w Australii i na świecie. Jest tu bujna rafa koralowa zwana Ningaloo , można spotkać rekiny wielorybie , ogromne płaszczki , żółwie morskie i humbaki. Mamy fantastyczne miejsce na obozowisko ,rano z naszego namiotu dachowego podziwiamy szerokie plaże i ocean, a z drugiej strony w głębi lądu czerwone wzgórza. Jest spokojnie, oprócz nas może z trzy auta, na plaży przy naszym kempingu nie ma nikogo, korzystamy z tego i cały dzień leniuchujemy . Nieprawdopodobne gdy porówna się to do naszych nadmorskich miejscowości.

Mamy wielkie szczęście trawa właśnie gniazdowanie żółwi morskich. Jednego wieczoru po zachodzie , jedziemy na sąsiednia plażę by oglądać ten cud . Oto ogromne samice żółwia morskiego po 20 latach wracają na plażę, na której się wykluły po to by złożyć tu jaja . I to wszystko można po cichutku podglądać w pewnej odległości. Oczywiście są tablice informacyjne jak należy się zachować, bo te gady przebyły tu bardzo długa drogę sa skrajnie wykończone, a wejście na plaże wykopanie dołu, założenie jaj i zakopanie ich jest dla nich ostatnim etapem po którym mogą spokojnie wrócić do oceanu i odpocząć . Dlatego nie wolno ich płoszyć, ale ludzie obserwujący zachowują się bardzo odpowiedzialnie, panuje kompletna cisza, a ludzie niemal czołgają się po plaży omijając samice. Nie spodziewaliśmy się takich ogromnych wrażeń, wyjeżdżamy z Cape Range NP szczęśliwi.

Następny przystanek to popularne Coral Bay. Zatrzymujemy się tu na dwa dni w Peoples Park Camping . Sporo tu młodych ludzi, na kempingu głównie małe vany lub auta z namiotami dachowymi. Przyglądamy się sąsiadom nocującym w vanach, w których rano robi się nieznośnie gorąco rankiem i dziękujemy za nasz namiot dachowy. Liczne okna z moskitierami powodują, że mamy przyjemny przewiew, a przez to komfortowy sen, bo poranne słońce nam nie przeszkadza. Rafa koralowa jest w Coral Bay osiągalna bezpośrednio z plaży , można się więc poopalać raz po raz nurkując. Będąc w Coral Bay fundujemy sobie snoorkling na otwartym morzu- wycieczka zorganizowana ale naprawdę warto. Niesamowite przeżycie, bo na wyciągnięcie ręki były płaszczki oraz rekiny w grupach po kilkanaście sztuk, przepływały niemal ocierając się o nas. Nie udało się nam niestety zobaczyć rekinów wielorybich, które są na naszej „bucket list” , pojawiają się w tych wodach później w okolicach maja, za to jest pretekst by tu wrócić.

W kolejnych dniach jedziemy dalej na południe w kierunku Shark Bay. Po drodze znów odkrywamy piękna i opustoszała miejscówkę Gladstone Bay. Rozbijamy się nad samym brzegiem zatoki wypatrując manatów, które w przybrzeżnych wodach zajadają się trawa morską. Poza tym jestem cały czas na tropie węża. Tych którzy nasłuchali się historii o tym jak niebezpiecznie jest w Australii ze względu na węże pragnę poinformować, że moje poszukiwania były bezskutecznie. Co prawda rano na piasku widać ich ślady ale mimo, że się bardzo starałam nie spotkałam żadnego. Sypiając w namiocie dachowym możliwość, że nam wejdzie pod kołdrę jest minimalna, ale oczywiście rano wytrzepuje buty pozostawione na zewnątrz, nie żebym w ogóle go ignorowała ;-)

Suniemy dalej następny przystanek Monkey Mia . To miejsce wiele osób nam rekomendowało niestety dla nas jest zbyt komercyjne. Owszem można tam zobaczyć karmienie delfinów, ale jak się okazało zwierzaki są można powiedzieć wytresowane, przypływają jak w zegarku, zjadają i szybko odpływają , a otoczka przy tym wielkiego show . Takich miejsc się staramy wystrzegać – drogo i komercyjnie, dużo turystów, może tylko dla dzieci fajna atrakcja . Sytuację uratował struś, który pojawił się znienacka przy naszym namiocie dachowym i bezczelnie podkradł nam śniadanie , nie mogliśmy sobie z natrętem poradzić , ale zabawa była przednia. Poza tym w okolicy jeszcze wiele razy natykaliśmy się na strusie.

Znów uciekamy od ludzi dobijamy do Francouise Peron NP. Kolejne kapitalne miejsce z piaszczystymi rdzawymi drogami, zjawiskowym wybrzeżem i obłędnymi plażami. W tym parku narodowym niebieskie wody oceanu stykają się z czerwonym klifami wybrzeża i białymi plażami – naprawdę warto zobaczyć jakie cuda stworzyła matka natura.

Ważne: do tego parku oczywiście nie dostaniesz się zwykłą osobówką, zapomnij o kamperze, a i van będzie miał problem. Tu tylko auto z napędem na 4 koła i możliwe dużym prześwitem, nasze koło zapasowe zmontowane pod toyota często było udręką . Wybierasz się w te rejony nie zapomnij tez o manometrze, by przez wjazdem na plaże spuścić odpowiednio powietrze z opon inaczej zakopiesz się w miękkim piachu co nam się przytrafiło. Na szczęście Australijczycy sa pomocni i nieprzygotowanym turystom chętnie pomagają. Spędzamy tutaj noc na bajecznym kempingu – z okna naszego namiotu dachowego mamy ocean na wyciągnięcie ręki i za każdym razem uśmiechamy się i cieszymy że wybraliśmy namiot dachowy na wakacje, bo daje nam niezależność ,wolności odosobnienie . W promieniu kilkuset metrów nie ma żywej duszy , oprócz zwierząt ma się rozumieć Wieczorem siedzimy z winkiem na plaży samotnie oglądając zachód słońca, a rano jemy śniadanko na skraju klifu w okolicznościach przyrody tak cudnych, których żaden nawet najbardziej luksusowy hotel by nam nie zapewnił. Penetrując okolice natrafiamy na ekipę Niemców, którzy się zakopali i spędzili całą noc w oczekiwaniu na pomoc na środku piaszczystej drogi. Pomagamy oczywiście wydostać auto a turyści wycofują się nie ryzykują dalszej drogi, ich strata.

Francouise Peron NP to był ostatni magiczny i odludny przystanek na naszej wyprawie. Jadąc w dół na południe zaczęło się zagęszczać, mijaliśmy małe miasteczka, a kempingi i miejsca biwakowe im bliżej Perth tym były bardziej tłoczne. Zatrzymaliśmy się jeszcze w Kalbarri NT – piękny wąwóz pośród czerwonych skał, w tym jedna w która utworzyło tzw. naturalne okno na świat.

Dalej był półdziki biwak w Lucky Bay Harrocks, później nocleg przy Idahoo Lake, z niezliczona ilością ptaków różnej maści w tym kilkoma cudnymi gatunkami papug i naszymi ulubionymi kukaburami . Niestety ze względu na upał jezioro było mocno podeschnięte w dodatku panowała w nim ameba.

Warto jeszcze na trasie przed Perth zobaczyć jeszcze Pinacles Desert – ogromny obszar pustynny z wystającymi szpiczastymi skałami, rzecz niezwykła tylko niestety sporo już tam turystów.

Dosłownie 80 km przed Perth jest jeszcze Yachep NP, w którym zupełnie z bliska można poprzyglądać się kangurom i zobaczyć setki czarnych kakadoo – oczywiście żyjących wolno. W parku jest też kilka misi koala, ale one akurat żyją tu w wolierach. Przyjemne miejsce szczególnie dla rodzin z dziećmi, frajda bo kangurów i walabi jest tu cała masa. Wjazd do parku kosztuje 13 dolarów, miejsce kempingowe 22 dolary.

Ostatnią noc w Australii spędzamy na beznadziejnym kempingu w centrum Perth pełno tu rezydentów w ciasno ustawionych przyczepach, a my dostajemy miejsce na betonowym skrawku pomiędzy dwoma przyczepami. Niestety jest weekend i kompletnie nic innego nie znaleźliśmy . Ostatni dzień w Perth to oczywiście małe zwiedzanie oraz wizyta na targu z przepysznym jedzeniem. Poza tym sprzątanie samochodu , bo już za tydzień odbiorą go z lotniska Agnieszka i Wojtek i wyruszą w dalszy ciąg podróży czyli z Perth do Sydney przez sam środek Australii. Podsumowując wakacje samochodem 4x4 z namiotem dachowym to najlepsza opcja na zwidzenie Australii. Gdybyśmy podróżowali kamperem do większości wspomnianych miejscówek w ogóle byśmy nie dojechali zostały by nam tylko komercyjne miejsca tam gdzie dojeżdża się szeroką utwardzoną drogą i duże często tłoczne kempingi. Vanem czy busem ze spaniem w środku tez byśmy musieli odpuścić sobie wiele magicznych miejsc, nie dalibyśmy rady przejechać niektórych strumieni czy piaszczystych grząskich dróg. Poza tym śpiąc w samochodzie w australijskim upale rano robi się niemiłosiernie gorąco. Natomiast namiot dachowy w moim odczuciu ma same zalety  Podczas bardzo gorących nocy, zdejmowaliśmy tropik, otwieraliśmy okno w dachu i spaliśmy pod gołym niebem. Otwierając wszystkie okna w namiocie dachowym tworzył się cudny przewiew i przyjemnie się w nim leżało nawet gdy słonko już mocno grzało rano. Śpiąc w namiocie na dachu auta byliśmy niemal zespoleni z otaczającą nas przyrodą, często nad ranem zaglądały do nas ptaki głównie papugi. Namiot dachowy jest świetnym punktem obserwacyjny -wysoko z dachu auta można podglądać nieświadome tego zwierzaki żerujące o poranku , mieliśmy je dosłownie na wyciągnięcie ręki. Co istotne cały bałagan związany z nocowaniem wozimy na dachu czyli namiot dachowy z wygodnym materacem i zamykamy go razem z pościelą oraz poduchami. To bardzo ułatwia nam podróż - nie musimy codziennie robić przemeblowania w aucie, rozkładać łóżka ,ścielić , a potem wszystkiego chować . Rozłożenie namiotu dachowego zajmuje nam dosłownie 3 minuty tyle samo złożenie. No i najważniejsze byliśmy całkowicie niezależni od podłoża , niezależnie czy było wilgotno, nierówno, grząsko, skaliście czy wyrastały ostre trawy wszędzie tam mogliśmy zaparkować z namiotem dachowym i spędzić noc. Polecamy gorąco ten cudny różnorodny kraj, a z namiotem dachowym zwiedzicie go jeszcze bardziej i zaszyjcie się w miejsca o których inni mogą tylko pomarzyć. CDN

Data publikacji: 14.02.2019 09:16:00